Na naszej stronie rozpoczynamy nowy cykl rozmów pod nazwą „Dawni zawodnicy SMS-u”, w którym przepytujemy absolwentów szkoły. Na pierwszy ogień rozmowa z Kacprem Borowskim, zawodnikiem Kinga Szczecin. 

Oskar Struk: jak wspominasz pobyt w SMS PZKosz Władysławowo?

Kacper Borowski, King Szczecin: Gdy tu przyjechałem z moją drużyną, to wróciły wspomnienia. W duchu się ucieszyłem. Miło wspominam to miejsce. Zauważyłem, że parę rzeczy się pozmieniało. Np. pawilon, w którym mieszkaliśmy, został wyburzony. Na jego miejsce powstał jeden duży. To mnie trochę zaskoczyło, ale każdy ośrodek się rozwija i musi w siebie inwestować. Przypomniały mi się osoby, które tu pracują. Bardzo miłe i cenne doświadczenie.

– Patrząc z perspektywy czasu, jakie korzyści wynikają z ukończenia tej szkoły dla zawodowego koszykarza? 

– Tu na pewno można się w 100% skupić na koszykówce. Ta szkoła jest przystosowana do tego, żeby jej uczniowie rozwijali się koszykarsko i z powodzeniem łączyli to z nauką Mieliśmy tu wszystko, czego było nam potrzeba. Wyżywienie, suplementację, siłownię na bardzo wysokim poziomie z trenerem Cyganem. Ten ośrodek to bardzo dobre miejsce dla polskiej koszykówki.

Przejdźmy do Kinga Szczecin. Miałeś mocne otwarcie sezonu, gdyż otrzymałeś tytuł  MVP MECZU O PEKAO S.A. SUPERPUCHAR POLSKI. W trakcie rozgrywek Twoja forma mocno faluje. Z czego to wynika? 

– Sezon zacząłem mocno, bo byłem niesiony na fali euforii, bo kilka dni wcześniej urodził mi się syn. To było niesamowite uczucie towarzyszyć żonie w tych wspaniałych chwilach. Ta wspomniana przez Ciebie obniżka formy może wynikać z tego, że europejskie puchary dały nam trochę w kość. Z tego powodu nie mogliśmy utrzymać dyspozycji, jaką prezentowaliśmy na początku sezonu, kiedy wyglądaliśmy bardzo dobrze. Teraz możemy się skupić wyłącznie na rozgrywkach ligowych. Przyjechaliśmy do Władysławowa naładować baterie, złapać trochę świeżości, zgrać zespół. Mam nadzieję, że to nam pomoże i będziemy lepiej funkcjonować do końca sezonu. Chcemy zająć jak najlepszą pozycję przed play-off, żeby móc skutecznie obronić mistrzowski tytuł.

Z czego wynika tak duża różnica w wynikach osiąganych na wyjazdach, od tych które notujecie na własnym boisku?

– Cytując klasyka z filmu „Kiler”: też chciałbym to wiedzieć (śmiech). Śmialiśmy się przez chwilę w szatni, że to „klątwa” nagrody MVP, przyznawanej przez jednego z naszych sponsorów. Nie jestem w stanie powiedzieć, co takiego się z nami działo podczas meczów domowych, bo wszyscy czuliśmy się dobrze. Trudno jest znaleźć jednoznaczną przyczynę tej dysproporcji.

W zeszłym sezonie osiągnęliście wynik, którego się nikt nie spodziewał. Czy w bieżącym sezonie na wasze wyniki wpływa to, że każdy rywal działa w myśl zasady „bij mistrza”?

– W poprzednim sezonie nie przystępowaliśmy do kluczowych spotkań w roli faworytów i to była nasza przewaga. Teraz musimy tę pozycję mistrza wybronić, bo każdy rywal podchodzi do meczów z nami z większą motywacją, chcąc „nastukać mistrzowi”. Pragną  pokazać, że są lepsi i to im należy się tytuł mistrzowski. Mamy to gdzieś z tyłu głowy, ale musimy to wyrzucić. Skupić się na meczu i zagrać najlepszą koszykówkę. Wtedy każdego możemy pokonać.

– Jak ojcostwo wpłynęło na Twoją pracę zawodową?       

-Szczególnie na początku mogło wpłynąć, bo synek miał przepuklinę i czekaliśmy na zabieg.  Każdy dzień był loterią, czy będzie wielki płacz, czy będzie spokojny. Powiem szczerze: przez pierwsze dwa miesiące było mi trudno. Szczególnie martwiłem się, czy żona podoła zadaniu, gdy mieliśmy mecz wyjazdowy. Starałem się o tym nie myśleć w trakcie spotkania. Gdy odbył się ten zabieg, to kamień spadł mi z serca i  mogłem wyłącznie skupić sie na koszykówce. Filip Matczak, któremu rok temu urodził sie syn, opowiadał mi, że widok uśmiechniętego dziecka rekompensuje nawet najtrudniejszy dzień. Trochę mu nie wierzyłem, ale muszę potwierdzić, bo doświadczyłem tego we własnym życiu. To jest fenomenalne uczucie.

– Z upływem lat zmieniłeś swoją charakterystykę gry. W młodości bazowałeś na dynamice. Teraz częściej używasz techniki i więcej rzucasz. Jak opisałbyś swój obecny styl?               

 – Dalej uważam, że jestem dynamicznym, skocznym zawodnikiem. Z upływem lat dynamiki ubywa, choć nie czuję, żebym stracił jej tak dużo. Dopiero po trzydziestce jest doświadczony weteran, a ja nadal jestem młody i perspektywiczny, bo mam 29 lat, więc jeszcze mogę się rozwijać. Z wiekiem trzeba poszerzać swój repertuar zagrań. Musiałem dodać rzut z obwodu, bo wszyscy odpuszczaliby mnie i pozwalali na rzuty, które i tak byłyby „cegłami”. Muszę się dostosować do aktualnych zasad. Czuję się pewnie w rzutach z daleka, więc staram się to łączyć z manewrami podkoszowymi. Dzięki temu jestem bardziej wszechstronny, trudniejszy do rozszyfrowania przez obrońców.

Chciałem zapytać o Twój dom, czyli o Słupsk. Czy dalej podtrzymujesz deklarację, że chcesz jeszcze zagrać w koszulce Czarnych?

– Oczywiście, ja się nie będę z tym krył. Chcę wrócić do Czarnych. Nie wiem, kiedy to nastąpi, czy to będzie po wypełnieniu tego kontraktu. Czuję więź z tym miastem i kibicami, bo wielu z nich to moi koledzy ze szkoły. Jest to wyjątkowe miejsce na koszykarskiej mapie Polski. Kto, choć raz był w hali Gryfia, ten wie, o czym mówię. Zawsze mnie ciarki przechodzą, nawet jak przyjeżdżam w roli przeciwnika. Chciałbym tego doświadczyć jako zawodnik gospodarzy i ubrać trykot Czarnych, ale to jeszcze nie pora…

– Na zakończenie: czego można Ci życzyć?   

– Zdrowia. Jak jest zdrowie, to resztę sam zrobię.

Rozmawiał: Oskar Struk